Piątek, 19 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Morze należy szanować

Data publikacji: 0001-01-01 00:00
Ostatnia aktualizacja: 2015-07-20 14:06
Morze należy szanować
 

Waldemar Buczyński, kapitan Żeglugi Wielkiej, wykładowca, samorządowiec ze Świnoujścia pływał po morzach całego świata, zwiedził egzotyczne porty, a o jego losach można byłoby napisać książkę. Najpierw pracował na statkach Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Odra”, a po rozpadzie wspomnianego pływał na kontraktach. Uważa, że nie ma lepszej szkoły życia niż praca marynarza. Dzisiaj swoją wiedzą i bogatym doświadczeniem dzieli się z uczniami Zespołu Szkół Morskich w Świnoujściu.

Powrót z Niemiec
Urodził się w Stuttgarcie. Jego rodzicie wysłani zostali na roboty do Niemiec. Ojciec zmarł niedługo po wojnie. Mały Waldemar ze swoją mamą wrócił do Polski - w jej rodzinne strony do Grodziska Mazowieckiego. Pod koniec lat 40. przyjechali do Świnoujścia.

- Miałem wtedy cztery lata. Ściągnął nas do Świnoujścia Maksymilian Rybkowski, założyciel Wolińskich Zakładów Przemysłu Terenowego w Świnoujściu, niesamowicie porządny i kulturalny człowiek, który miał ogromny wpływ na moje wychowanie. Jego żona poznała się z moją mamą jeszcze na robotach w Niemczech. Mama podjęła pracę w budującej się wówczas Odrze. Opiekowali się mną wujkowie. Gdy ciocia poszła na urlop macierzyński, mama poszła pracować w sekretariacie w sądzie. I pracowała tam do emerytury.

Zarobki nie były duże. Buczyńskim się nie przelewało. Mama była schorowana. Trafiała do sanatoriów. Ojciec nie żył. Jak wspomina W. Buczyński, nie było więc innej rady, jak samemu szybko dorosnąć.

- Jako sześcioletni chłopiec musiałem zwieść drewno do komórki, zajmować się rzeczami, którymi normalnie zajmowali się dorośli. To miało wpływ na moje późniejsze życie. Wówczas za darmo jeździło się na kolonie i obozy harcerskie. Właśnie w harcerstwie zaraziłem się działalnością społeczną. Byłem jeszcze młody, gdy zostałem przedstawicielem związków zawodowych. Weszło mi to w krew - opowiada W. Buczyński.

Zanim jednak zajął się działalnością polityczną, była szkoła i ciężka praca w rybołówstwie. W. Buczyński obserwował jak powstawała Odra, jak powstawało Świnoujście, jak rozwija się polska gospodarka morska.

Młodzieńczy wygłup
Zespół Szkół Rybołówstwa Morskiego w Świnoujściu ukończył w 1963 roku. Jak można przeczytać na stronie internetowej szkoły (dzisiaj nosi nazwę Zespołu Szkół Morskich w Świnoujściu im. Eugeniusza Kwiatkowskiego), znalazł się wtedy wśród 10 najlepszych uczniów, którzy skierowani zostali do nauki w Państwowej Szkole Morskiej w Szczecinie. Niestety, nie został przyjęty w poczet słuchaczy. W. Buczyński wyjaśnia „Kurierowi”, dlaczego tak się stało.

- Postanowiliśmy zastrajkować. A przynajmniej tak to zostało odebrane. Przez tydzień karmiono nas serkiem. Czekały nas zajęcia i praktyki, ale ktoś rzucił hasło, że jak nam nie zmienią jadłospisu, to nie będziemy nic robić. To był młodzieńczy wygłup, z którego później zrobiła się afera polityczna. Podobno o naszym „strajku” mówili nawet w Radiu Wolna Europa. Później delegacja szkolna pojechała do Gomułki za wszystko przepraszać - opowiada W. Buczyński. - Tak naprawdę jednak nie mieliśmy na co narzekać. Wszyscy dostaliśmy za darmo mundury letnie, zimowe oraz robocze, zdecydowana większość z nas miała stypendium, mieszkaliśmy w internacie, bo szkoła była skoszarowana. Nie mieliśmy na co narzekać, ale wiadomo, że jak część uczniów postanowiła protestować przeciw jadłospisowi, to drugiej części nie wypadało się wyłamać.

Praca w Odrze
Pracę w Odrze podjął po ukończeniu szkoły. Jak wspomina, było to dokładnie 8 lipca 1963 roku zaraz po mistrzostwach Polski we Wrocławiu w piłce ręcznej. Pojechał tam z drużyną jako mistrz województwa.

- Dzięki Odrze powstało Świnoujście. Jeszcze jak byłem mały, obserwowałem jak powstawały placówki oświatowe, dom kultury, kina. Bez tego przedsiębiorstwa nie byłoby miasta. Do tego z Odrą wiązały się ogromne emocje. Słuchało się o tym, jak zatonęła Czubatka oraz Cyranka. Ja również żyłem tymi historiami. A teraz zaczynałem tutaj pracować - wspomina nasz rozmówca.

W latach 60. nie szukało się pracy. To praca szukała ludzi. Zarówno W. Buczyński jak i jego koledzy otrzymywali mnóstwo ofert. - Były propozycje z Gryfa, Szkunera, Dalmoru, Arki, ale ja nie wyobrażałem sobie wtedy, że mógłbym opuścić Świnoujście i postanowiłem pracować w Odrze - mówi.

Zaczął pracę od najniższego szczebla. Jako pracownik przetwórstwa wstępnego. Jak opowiada, były wtedy czasy „boomu śledziowego”, a praca była bardzo ciężka.

- Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego rejsu zarobkowego. Trwał 180 dni. Pierwszym portem do jakiego zawinęliśmy był Las Palmas. Pierwszy raz widziałem, jak się handluje ze statku. Przychodzili różny kupcy i brali od nas, co popadło. Ja nigdy nie miałem do tego głowy i nigdy nie handlowałem, ale koledzy sprzedawali mydło, koszule, drelichy, wszystko - opowiada.

Później było miasto portowe Tema w Ghanie, gdzie za rozładunek ryb wszyscy zarobili po 17 funtów ghańskich. Problem był taki, że nikt poza afrykańskim krajem nie honorował tej waluty i trzeba było zarobione pieniądze wydać na miejscu. Niestety, w tym czasie miał miejsce zamach na pierwszego prezydenta Ghany Kwame Nkrumaha. Przez to wydarzenie nie wpuszczono polskich rybaków do miasta. Dopiero w drodze powrotnej mogli wydać zarobione pieniądze.

- Podczas tego rejsu kupiłem swoje pierwsze dżinsy. Dwie pary. No i oczywiście przywiozłem do domu sporo pamiątek. Wśród nich była ghanijska maska, którą podarowałem swojej nauczycielce języka polskiego Dianie Zawrotnej. To była bardzo lubiana przez nas nauczycielka, doskonały pedagog. Moja córka też uczy języka polskiego, a dzięki temu, że miałem kiedyś tak dobrą nauczycielkę mogę z nią dyskutować na wiele tematów związanych z literaturą - mówi.

Był jeszcze port Lomé w Togo oraz Lagos w Nigerii. W tym pierwszym porcie W. Buczyński wraz z kolegami trafił do knajpki prowadzonej przez Francuzkę, która w czasie wojny sympatyzowała z Polakiem.


- To była wigilia. Francuzka była bardzo gościnna. Dostaliśmy wielką wazę wina oraz wazę ze ślimakami. Zanim to skonsumowaliśmy, zrobiło się bardzo późno. Na ląd można było dostać się tylko wciągniętym na krypie lub haku. W nocy wszystkie krypy zostały podniesione do góry i nie było możliwości powrotu. Do rana posiedzieliśmy sobie więc na plaży rozmawiając z Francuzką i miejscowymi, a gdy wróciliśmy na statek, koledzy byli na nas źli, że musieli za nas pełnić wachtę - opowiada.

Mądre rady
Waldemar Buczyński pływał na wszystkich prawie typach statków odrowskich - od parowca po B417 i B414. Nie pływał jedynie na tych najnowszych - typu Langusta.

- Rybołówstwo było prawdziwą szkołą życia. Zawsze pamiętałem, co mówili mi moi kapitanowie: „Morza nie wolno się bać. Morze należy szanować. Morze weryfikuje każdą głupotę. A weryfikacja ta kończy się niestety najczęściej tragicznie. Przykładów jest aż nadto”. Inną sentencją, którą wziąłem sobie do serca było: „kłoda, która nawet tysiąc lat pływa w Nilu nigdy nie będzie krokodylem”, co znaczyło, że nie należy być zarozumiałym i butnym, bo to bardzo przeszkadza w życiu na morzu - mówi.

Przeszedł też drogę od praktykanta do kapitana. Jeszcze pracując w Odrze ukończył Wyższą Szkołę Morską w Szczecinie. W Odrze pełnił też funkcję kierownika dyspozytorni portu. Podobnie jak i inni, wspomina ten zakład pracy z ogromnym sentymentem.

- Przedsiębiorstwo pomogło mi w awansie społecznym. Mogłem dokończyć edukację, zostać kapitanem, dostałem mieszkanie. Nie mogłem na nic narzekać - opowiada.

Są różne teorie na temat upadku Odry. W. Buczyński w rozmowie z „Kurierem” tłumaczy, że nie chce dywagować, a liczą się dla niego fakty.

- Nie tylko polskie rybołówstwo dalekomorskie, ale i to światowe załatwiła konwencja o prawie morza z Montego Bay z 1982 roku. Wprowadziła ona podział na strefy dla państw nadbrzeżnych dwustumilowych. Musieliśmy przenieść naszą flotę z tzw. WOC, czyli obszaru Waszyngton - Oregon - Kalifornia na Falklandy. To kosztowało. W latach 90. ogłoszono memorandum, w którym stwierdzono, że na Morzu Beringa doszło do przełowienia mintaja i musieliśmy rozpocząć naszą działalność na Morzu Ochockim. W końcu z różnych względów, m.in. kosztów eksploatacji i konieczności wykupu limitów ryb, wszystko stało się nieopłacalne. Rybołówstwo dalekomorskie upadło nie tylko w Polsce, ale i innych krajach świata - dodaje.

Polityka, świat i praca z młodzieżą
Po upadku Odry pływał na statkach handlowych i rybackich. Warunki socjalne może nie były tak dobre jak w nieodżałowanym, świnoujskim przedsiębiorstwie, ale płace były znacznie lepsze. Podczas tych wszystkich lat pływania był na każdym kontynencie poza Australią i Antarktydą (chociaż był blisko). Także podczas pływania na kontraktach sporo było przygód, nie zawsze przyjemnych. W Porcie w Tromso w Norwegii zostali zatrzymani przez straż nabrzeżną.

- Chcieli sprawdzić całą dokumentację. Nie wiedziałem, o co chodzi. Czekaliśmy przez całą noc do godz. 12 dnia następnego. Okazało się, że w raporcie z Bergen pomylono rubryki i rozmiar burty wpisano w ramce z połowem dnia - wspomina.

Obok pływania była też działalność polityczna. Jeszcze za czasów Odry był działaczem partyjnym. Lewicowcem pozostał do dzisiaj. Jest członkiem Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Po raz trzeci został wybrany do Rady Miasta.
- Skłamałbym, jeżeli powiedziałbym, że nie lubię pracy w radzie. Staram się być na bieżąco ze wszystkim i robić wszystko solidnie - mówi - Rzeczywiście, mam poglądy lewicowe, ale nigdy nie byłem ortodoksyjny. W Świnoujściu dawny ustrój miał inną twarz niż w innych miastach w Polsce. Wtedy to miasto się budowało, nie było jakichś wielkich szykan i tego wszystkiego, co obserwowaliśmy w innych rejonach kraju - dodaje.

Od polityki jeszcze bardziej lubi pracę z młodzieżą. Po pływaniu zaczął wykładać w Centrum Szkolenia Morskiego w Wojewódzkim Zakładzie Doskonalenia Zawodowego w Świnoujściu. Później wrócił na „stare śmieci” - do Zespołu Szkół Morskich.

- Lubię pracę z młodzieżą. Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że mamy gorszą młodzież niż kiedyś. Tak naprawdę ta młodzież jest taka sama jak za moich czasów. Wtedy też starsi martwili się i pytali, „co z was wyrośnie?”. Jedyna różnica jest taka, że realia i zagrożenia są inne - mówi.

Bartosz TURLEJSKI


fot. 1 (fot. Bartosz TURLEJSKI)

Waldemar Buczyński, kapitan Żeglugi Wielkiej, samorządowiec ze Świnoujścia pływał po morzach całego świata. Dzisiaj swoją wiedzą dzieli się z przyszłymi marynarzami z Zespołu Szkół Morskich 

fot.2 (fot. arch.)
Rozładunek ryb na morzu.

fot.3 (fot. arch)
Niespodziewany gość na statku. W Argentynie na burtę wskoczył lew morski.