Starzenie się Polaków widzimy na każdym kroku. To z jednej strony znak wydłużenia się średniej życia, czyli postępu, poprawy warunków bytowania, z drugiej: wielkie zadanie dla źle zorganizowanego polskiego lecznictwa i dalekiej od zachodnich standardów opieki społecznej.
Na razie GUS odnotowuje powolny – dostrzegalny w dłuższym czasie – spadek urodzin, jak również stały wzrost zgonów. Jeden z portali uznał za zapowiedź ludnościowej katastrofy fakt, że w styczniu tego roku zmarło w Polsce 44 400 osób, aż o 55 proc. więcej niż w tym samym miesiącu przed rokiem. Natomiast w całym roku 2016 odnotowano 388 tys. zgonów, o 10 tys. więcej niż w roku 2010. Jesteśmy pod względem długości życia na 26. miejscu w Europie, a liczba zgonów rośnie.
Zatem by zachować równowagę w populacji Polaków, w tym roku powinna przynajmniej o tyleż wzrosnąć liczba urodzin.
Pod koniec lat 80. XX wieku, kiedy to Polska osiągnęła liczbę 40 mln mieszkańców, uznano, że udało się wreszcie zabliźnić straszliwą demograficzną wyrwę spowodowaną II wojną światową. Wydawało się wtedy, że krajowi, który od lat 50. wiódł w Europie prym w dziedzinie prokreacji, nie grozi stopniowa depopulacja zauważalna w bogatych społeczeństwach Europy.
I wtedy kubeł zimniej wody wylał na naszych optymistów tzw. Raport Rzymski. W swej prognozie na XXI wiek uczeni zachodni – piewcy globalizacji – zapowiedzieli, że Polska w roku 2040 liczyć będzie 15 mln ludności. Był to rok 1973, rozkwit epoki Gierka. Nic dziwnego, że tezę o wyludnieniu uznano za tendencyjną i oderwaną od polskich realiów. Gorzej, że powojennej warstwie inteligenckiej udało się wmówić, że wielodzietność jest przejawem zacofania.
Po przełomie 1989 stopniowo dołączyliśmy do Zachodu jako państwo formalnie niepodległe, a w istocie – rodzaj półkolonialnej peryferii. I wtedy koszmarne rojenia globalistów, planujących rozwój świata, zaczęły z wolna nabierać realnych wymiarów, polska populacja zaczęła się kurczyć i starzeć. Natomiast symboliczny rok 2040 z Raportu Rzymskiego – przybliżać…
Za komuny wielodzietne rodziny wspierano, choć ideologia rządzących oscylowała w stronę „postępu”. Po 1989 roku w dobie „prywatyzacji” państwo uznało wychowanie dzieci za prywatną sprawę obywateli. Wykpiono nawet skromną politykę prorodzinną czasów Gomułki i Gierka. Państwa zachodnie: zwłaszcza Francja, Niemcy i kraje skandynawskie konsekwentnie, bardzo wydatnie wspierają rodziny. Skutkiem tego jest wyraźna poprawa dzietności… przede wszystkim w rodzinach imigrantów z trzeciego świata.
Aby zapewnić bezpieczną zastępowalność pokoleń, statystyczny wskaźnik na jedną rodzinę powinien wynosić więcej niż dwoje dzieci. W dzisiejszej Polsce osiąga on zaledwie 1,34. Definiuje to Polaków jako naród wymierający. A więc dla Lachów larum grają!
Dopiero rok temu – rzec można w ostatniej chwili – wszedł w życie pierwszy w skali kraju powszechny program pomocy materialnej zachęcający ludzi do zakładania rodzin i posiadania potomstwa, czyli słynne 500+. Ileż wywołał kpin, ile druzgocących recenzji w sferach kreujących się na elity intelektualne, ba, niejeden z utytułowanych celebrytów uznał, że dostatek pieniężny na drugie i następne dzieci to ordynarne przekupstwo, wręcz poniżanie Polaków. Cofanie mentalności narodu w odmęty średniowiecza.
Tymczasem już od wiosny 2016, po zapowiedzi, lecz jeszcze przed wejściem w życie 500+, wyraźnie odżył duch prokreacyjny w narodzie. Rząd ma nadzieję, że pierwszy rok obowiązywania 500+ zaowocuje 400 tysiącami nowo narodzonych dzieci.
Tylu nowych Polaków przyszło na świat w 2010 roku. Wtedy to liczba narodzin była o 15 tys. większa niż zgonów. Gdyby prognoza inicjatorów 500+ się powiodła, można by uwierzyć, że oto Polska zawróciła z drogi ku przepaści i wreszcie zacznie odrabiać ponad 20-letnie zsuwanie się ku demograficznej zagładzie.
Janusz ŁAWRYNOWICZ
Janusz Ławrynowicz, dziennikarz i publicysta "Kuriera Szczecińskiego".
Autor bloga patrzy na rzeczywistość "pod prąd" i nie poddaje się poprawności politycznej. Komentuje wynaturzenia w polityce i gospodarce.