Grudzień? Nie ma takiego miesiąca jak grudzień. Że pozwolę sobie nawiązać do znanej sceny („Londyn? Nie ma takiego miasta Londyn") w filmie „Miś". Bo z grudnia zrobił się nam miesiąc jak z Barei. Niby jest. Ale czy to naprawdę miesiąc? Przecież właściwie go nie ma. Tylko dlaczego trwa tak długo?
Owszem, jeśli spojrzeć w kalendarz, to w zasadzie wszystko się zgadza. Najpierw jest 30 listopada, a potem on. Ten, który ma 31 dni, po których pojawia się styczeń. Ale tego, co zwiemy grudniem, kalendarz w rzeczywistości nie dotyczy. Na dodatek rządzi tym czymś paradoks czasowy.
Bo z jednej strony grudzień trwa i trwa. Zaczyna się już 12 listopada (czasem tuż po Zaduszkach), kończy 6 stycznia. Co ma niewątpliwy związek ze świętami Bożego Narodzenia. Od czasu, gdy Polska przeszła na kapitalizm, bombki zaczynają nam dyndać na choince zaraz po tym, jak zgasną lampki na grobach, a okres ten - poślizgiem - wpada w Sylwestra, z którego się otrząsamy po Trzech Króli. Można rzec, iż wolny rynek po społu z tradycją sprawiają, że polski grudzień to miesiąc gigant, ciągnie się przez trzy miesiące.
Z drugiej strony, większości znane jest chyba to uczucie: ledwie się grudzień (kalendarzowy) zacznie, już się kończy. Owszem, można sobie wyjaśniać ów fenomen psychologicznie. Że niby wszystko dlatego, iż czas grudniowy się nam subiektywnie skraca, stojąc właśnie pod znakiem Świąt, które w handlu trwają przez wspomniany okres nieustannie. Marna to jednak pociecha, że doznanie jest subiektywne. Bo obiektywnie też czasu w grudniu nie mamy. To znaczy mamy mieć, lecz tylko na Święta. A one składają się z trzech etapów: przygotowań do Świąt, konsumowania Świąt i odpoczywania po Świętach. Nie trudno sobie wyobrazić, że jeśli ktoś ma mieć czas na to wszystko, to nie może go mieć na cokolwiek innego.
A jeśli większości brak czasu, to jasne, że każdy z nas osobno ma go jeszcze mniej. Zwłaszcza, że wymyślono kiedyś, iż grudzień to ostatni miesiąc roku. A że przed końcem roku zwykliśmy robić to, co się robi pod koniec każdej roboty - czyli bilanse, walne zgromadzenia i rozmaite podsumowania - czasu na codzienność ubywa. Ba, jako że w ciągu roku wielu rzeczy nie udaje nam się zrobić, to teraz nadrabiamy to gorączkowo - umawiamy się na zaległe spotkania, staramy wywiązać ze zobowiązań, dokończyć zaczęte - i w efekcie kalendarz puchnie od terminów.
Stres z tego wynikły można by - jak często czyni wielu - odreagować w sklepach, przy zakupach. Broń jednak Boże, byśmy próbowali tego z okazji Nieustających Świąt Bożego Narodzenia! To, co nas początkowo połechce „świąteczną atmosferą", prędko zacznie doprowadzać do szału. Bo ile można się cieszyć choinką, reniferem, dekoracją z Gwiazdy Betlejemskiej, a w końcu - Panie Boże wybacz - kolędami, które służą dziś za marketingowy „dżingiel"?
Na dodatek ten wszechobecny św. Mikołaj, straszący nas Jingle Bellem z każdego kąta! A nie potrafiący się w sumie jasno określić. Bo jeśli jest tym świętym, za którego się podaje, mającym imieniny 6 grudnia, to co u diabła - znów pardon! - robi jeszcze z worem 24 tegoż miesiąca?
Owszem, niektórzy - poznaniacy na przykład - mają tę wygodę, że w Wigilię witają Gwiazdora, a zwierzęta „niewierzące" (że znów zacytuję Bareję) to mają jeszcze lepiej, bo w święta Bożego Narodzenia przychodzi do nich pewnie Dziadek Mróz. Antyglobaliści twierdzą zresztą - nie bez racji pewnie - że ten rumiany grubas z brodą, ubrany jak krasnoludek, to po prostu Santa Claus, spec od reklamy Coca-Coli. Zgoda, dzieciom można tego nie mówić (a przynajmniej można to przed nimi ukrywać dłużej, bo teraz nie będą musiały wcześniej iść do szkoły), ale rozmaite przemiany i niekonsekwencje Mikołaja zwanego Świętym i tak mogą podkopać ich dziecięcą wiarę. W rozum rodziców.
Wprawdzie wielu rodziców też ostatnio ulega gorączce oczekiwania na prezenty - związane choćby z posiadaniem dzieci za 500 zł - ale w oczach maluchów nie będzie to pewnie dostatecznym wyjaśnieniem fenomenu grudniowego stresu, który nas, dorosłych, dopada. Optymiści mogą sobie, rzecz jasna, powiedzieć, że stres szybko minie, bo tego grudnia to w zasadzie nie ma. Ale pesymiści, zwani czasem realistami, mają pełne prawo być przygotowani na najgorsze, czyli że grudzień skończy się tak mniej więcej koło Wielkanocy.