Sobota, 27 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Lekkoatletyka. Pasterka i szampan u sportowca roku

Data publikacji: 24 grudnia 2018 r. 18:30
Ostatnia aktualizacja: 24 grudnia 2018 r. 18:30
Lekkoatletyka. Pasterka i szampan u sportowca roku
 

Rozmowa z Piotrem Liskiem, zwycięzcą 65. Plebiscytu Sportowego „Kuriera Szczecińskiego” w kategorii zawodników

W kończącym się roku 2018 lekkoatleta OSoT-u Szczecin Piotr Lisek wywalczył brązowy medal w skoku o tyczce podczas halowych mistrzostw świata w angielskim Birmingham, a później w stolicy Niemiec Berlinie podczas mistrzostw Europy potwierdził przynależność do najściślejszej czołówki skoczków o tyczce, plasując się tuż za podium na 4. miejscu. Osiągnięcia te zostały docenione przez naszych Czytelników, którzy w plebiscycie „Kuriera” właśnie na niego oddali najwięcej głosów. Z okazji wyboru na najlepszego sportowca województwa poprosiliśmy go o rozmowę.

– Czy można porównać starty w mistrzostwach świata i Europy? Który z występów częściej wraca we wspomnieniach?

– Mistrzostwa rozgrywane na dworze cieszą się większym prestiżem, więc wynik z Berlina bardzo mnie cieszy. Natomiast w Birmingham była to impreza rangi mistrzostw świata, czyli najwyższej, a ponadto występ zakończyłem na podium z brązowym medalem, więc w podsumowaniu chyba jest remis, jeśli chodzi o miłe wspomnienia. W obu imprezach oddałem po mniej więcej dziesięć skoków – choć musiałbym sprawdzić, by podać dokładną liczbę prób – i jestem zadowolony ze swoich występów.

– Czy aby na pewno? Nie tak dawno słyszeliśmy, że czwarte miejsce to drewniany medal, którego sportowcy bardzo nie lubią…

– Muszę to sprostować, bo oczywiście przyznaję, że czwartą lokatę nazwałem w jednym z wywiadów drewnianą, ale nie padło z moich ust, że jest to złe miejsce. Generalnie myślę, że to nie sportowcy tak podchodzą do sprawy, ale raczej komentatorzy i dziennikarze. Czwarta pozycja z pewnością jest lepsza od piątej czy szóstej. Liczy się też kontekst konkretnych zawodów, a w Berlinie trafiłem ze szczytem formy i dałem z siebie wszystko, ale poziom zawodów naprawdę był bardzo wysoki, a rywale wymagający. W tej sytuacji czwarte miejsce dało mi sporą satysfakcję. Wewnętrznie czuję, że w mistrzostwach Europy – podobnie zresztą jak we wcześniejszych mistrzostwach świata – dałem z siebie więcej niż mogłem. Skakałem po prostu na 110 procent! To właśnie jest głównym powodem mojego zadowolenia. Gdybym uzyskał dokładnie te same lokaty, ale ze świadomością, że czegoś zaniedbałem, że nie wykorzystałem wszystkich rezerw, to zapewne samopoczucie miałbym całkiem inne…

– Oprócz tych dwóch mistrzowskich startów wziął pan także udział w wielu mityngach. Lepiej skakać na hali czy na otwartym stadionie? A konkretnie, to na jakim obiekcie najbardziej się podobało?

– Wyniki pokazują, że nieco lepiej wychodzi mi skakanie na hali, ale nie wybieram startów i nie unikam występów na dworze. Mityngi trochę się różnią od imprez najwyższej rangi mistrzowskiej, a głównie tym, że jest się bliżej ludzi, bliżej kibiców. Ten swoisty luz może jednak czasem sprawiać trochę przykre niespodzianki. Tak przykładowo stało się na szczecińskim Memoriale Wiesława Maniaka, gdy ochroniarz nie poznał, że jestem „człowiekiem z plakatu” i nie chciał wpuścić mnie na stadion. Wszystko się jednak dobrze skończyło i jeśli chodzi o drugą część pytania, to powiem, że wspomniana impreza na stadionie przy ulicy Litewskiej najbardziej mi się podobała spośród wszystkich tegorocznych mityngów. Choć była też druga, równie przyjemna, a mam tu na myśli mityng w naszej Netto Arenie. Kolejny odbędzie się już w lutym, więc serdecznie zapraszam kibiców, a zdradzę, że w Memoriale Wiesława Maniaka także mam zamiar startować.

– W wielu sportach kibice potrafią zdopingować, ale także zdeprymować. Jak to jest w skoku o tyczce? Do legend przeszedł słynny gest Władysława Kozakiewicza, jaki pokazał przeszkadzającym mu Rosjanom podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie. Czy zdarzyły się w tym roku jakieś incydenty z kibicami?

– Gest Kozakiewicza zostawmy jego autorowi, bo to jest postać, do której jeszcze sporo mi brakuje, a wtedy istotne też było tło polityczne, o którym nie wszyscy już tak dobrze pamiętają. Ani w tym roku, ani w całej karierze nie miałem żadnego incydentu z kibicami. Podchodzę do tyczki zawsze z uśmiechem na ustach, wydaję swój charakterystyczny okrzyk i ruszam na rozbieg, a publiczność klaszcze, co jest słyszalne, pomaga i dopinguje. Myślę, że jestem lubianym przez kibiców sportowcem i nigdy nie spotkały mnie gwizdy. Oprócz tego rytmicznego klaskania na starcie innego dopingu praktycznie nie słyszę, bo jestem skoncentrowany na skoku i mam swoje zadania, które mnie absorbują w stu procentach. Nie myślę więc o tym, kto jest na trybunach i co robi. Przykładowo na mistrzostwach Europy w Berlinie miałem na widowni swoich fanów: żonę, mamę i paru kumpli, którzy zrobili sobie jednodniowy wypad do niezbyt odległej od Szczecina stolicy Niemiec. Zapewne mi dopingowali, życząc szczęścia, ale w momencie skoku nie myślałem, kto mi kibicuje.

– Dlaczego nie spotkaliśmy się w minioną środę na Gali Mistrzów Sportu w „Bulwarach”?

– Od 12 grudnia aż do soboty byłem na zgrupowaniu w Spale i jest to najcięższy okres treningowy, w którym buduję formę na cały długi sezon. Biegam, gimnastykuję się, ćwiczę na siłowni, lecz pracuję także nad techniką. Jestem człowiekiem, a nie maszyną, więc dobrze wiem, co to zakwasy, zmęczenie i humorki, lecz w tym ostatnim przypadku staram się wyżyć w treningu, a nie na jakiejś przypadkowej osobie. Tak nawiasem dodam, że żona – którą czasem zabieram na obozy, lecz teraz nie było jej w Spale – nie ma ze mną lekkiego życia.

– Czyżby na niej wyładowywane były „humorki”?

– To już z nią by trzeba porozmawiać…

– Jak wygląda przeciętny dzień na obozie w Spale?

– Wstaję o różnych porach, ale najczęściej jest to około godziny 8 rano. Później przychodzi pora na śniadanie – i to nadzwyczaj obfite, by mieć siły na ciężkie zajęcia. Myślę, że gdyby normalny człowiek spojrzał na moje talerze, byłby zdziwiony, co i w jakich ilościach można spożyć tak wcześnie. Po zaspokojeniu głodu przychodzi pora na trening, i tak zleci czas do obiadu, po którym można sobie pozwolić na chwilę odpoczynku przed popołudniowymi zajęciami. Po wyczerpującym dniu czeka zasłużona kolacja, a po niej zmęczony człowiek często nie ma już sił na nic innego niż pójście do łóżka. Często o dziesiątej wieczorem już śpię, nie mając nawet czasu na odsłuchanie poczty głosowej czy oddzwonienie…

– To trochę odpocząć będzie można w święta. Czy są już zaplanowane?

– Wigilię tradycyjnie spędzę z rodziną w Dusznikach pod Poznaniem, a wieczerza będzie tradycyjna jak od lat, bez żadnych ekstrawagancji. Oczywiście bez indyka, lecz postna, a na stole królować będą rybki. O północy tradycyjnie wybiorę się do kościoła na pasterkę. Pierwszy dzień Bożego Narodzenia zarezerwowany zaś jest dla rodziców żony, a spędzimy go przy stole i na rozmowach. Święta to generalnie dla nas, sportowców, czas przeznaczony dla rodzin, w którym próbujemy nadrabiać familijne zaległości.

– A sylwestrowe szaleństwa gdzie się odbędą?

– W Szczecinie, ale miejsce nie zostało jeszcze ustalone. O północy wypiję szampana, a po złożeniu noworocznych życzeń… pójdę spać. Niestety, na szaleństwa nie mogę sobie pozwolić. W okresie zimowym tak ciężko haruję na treningach, że szkoda byłoby w jedną noc stracić z takim mozołem budowaną formę.

– Czego można życzyć triumfatorowi plebiscytu „Kuriera” na nowy rok?

– Skakania jak najwyżej i chociaż nie śni mi się jakaś konkretna wysokość, to chciałbym po prostu regularnie poprawiać swoje wyniki. Życzyłbym też sobie, żeby omijały mnie kontuzje. Ale najważniejsze: żebym mógł jak najwięcej czasu spędzać z rodziną.

– Życzymy spełnienia marzeń i dziękujemy za rozmowę. ©℗

(mij)

Fot. R. Pakieser

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA