Czwartek, 25 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Piłka nożna. Łysy, łysy, co ty robisz...

Data publikacji: 28 października 2019 r. 16:05
Ostatnia aktualizacja: 29 października 2019 r. 08:45
Piłka nożna. Łysy, łysy, co ty robisz...
 

Stal Mielec będzie w środę rywalem Pogoni Szczecin w 1/16 finału Pucharu Polski. To był nasz najlepszy klub w latach 70. ubiegłego wieku, z wybitnymi piłkarzami w składzie, zdobywający tytuły mistrza Polski. Dziś mielecki klub pragnie nawiązać do tradycji, jest jednym z faworytów walki o awans. W Pucharze Polski nie będzie łatwym rywalem.

Stal Mielec w latach 70. ubiegłego wieku była krajową potęgą. To był zespół, który w roku 1970 awansował do ekstraklasy, a już trzy lata później został mistrzem Polski – 5 lat po tym, jak występował jeszcze w trzeciej lidze. Dziś Pogoń gra na boiskach ekstraklasy już ósmy sezon i wciąż bez najmniejszego nawet sukcesu.

Pogoń przez długie lata nie potrafiła znaleźć sposobu na mielecką drużynę. Od roku 1971, kiedy pokonali mielczan przed własną publicznością 1:0, zanotowali serię 12 spotkań bez wygranej – cztery remisy i osiem porażek. Kompleks drużyny z małego miasteczka, ale z klasowymi graczami był aż nadto widoczny.

Szczecinianie mieli prawdziwy kompleks drużyny z małego miasteczka, która zdominowała rozgrywki ligowe przez całą dekadę. Jednym z najlepszych piłkarzy był Krzysztof Rześny – w latach 60. piłkarz Pogoni Szczecin, który dopiero w Mielcu stał się graczem dużego formatu.

– Krzysiek był za grzecznym chłopcem – mówił o swoim młodszym koledze Andrzej Trywiański, zawodnik Pogoni. – Pochodził z tamtych stron i zdecydował się na powrót, będąc jeszcze nastolatkiem.

W I lidze dołączył Rześny

Rześny trafił do Stali w roku 1970, kiedy ta awansowała do ekstraklasy. Już wcześniej jednak byli w tym zespole tacy gracze jak Grzegorz Lato, Henryk Kasperczak czy Zygmunt Kukla. W latach 70. Stal dwa razy zdobywała tytuł mistrza Polski. Krzysztof Rześny twierdzi, że mogłoby być tych tytułów znacznie więcej.

– Byliśmy zdecydowanie najlepszą drużyną w Polsce – mówi Rześny. – W każdym sezonie plasowaliśmy się na medalowym miejscu. Czasem zabrakło nam trochę szczęścia. Wybitnych piłkarzy mieliśmy na każdej pozycji. Czuliśmy w sobie moc i siłę, niczego nam nie brakowało.

Pogoń w latach 1972-75 w czterech po kolei meczach rozgrywanych na własnym stadionie przegrywała różnicą dwóch bramek – 0:2 lub 1:3.

– Przeważnie graliśmy na początku sezonu – mówi piłkarz Pogoni Zbigniew Kozłowski. – Piłkarze byli jeszcze wypoczęci i decydowały indywidualności, a tych w Stali było z sezonu na sezon coraz więcej.

Problemy z Domarskim

W roku 1972 do drużyny dołączył kolejny gwiazdor, Jan Domarski. To było jeszcze przed pamiętnym meczem Anglia – Polska na Wembley. Domarski nie był jeszcze tak popularny, ale w kraju uchodził za napastnika bardzo wartościowego.

– Miewałem z nim wielkie problemy – mówi Kozłowski. – Nie osiągnął w piłce tyle co Lato czy Szarmach, nie był tak popularny, ale za to niezwykle trudny do upilnowania. Nigdy nie było wiadomo, co zrobi. Potrafił w odpowiednim momencie przyspieszyć, w innym zwolnić. Cały czas trzeba było mieć się na baczności.

Gwiazdą drużyny był jednak niewątpliwie Grzegorz Lato, którego wypromowała znakomita gra w reprezentacji, ale w rozgrywkach ligowych również był nie do zatrzymania. Dwa razy zdobywał tytuł króla strzelców. Łącznie w ekstraklasie zdobył 112 bramek.

– Wszystkie akcje robił na szybkości – wspomina Kozłowski. – Nie przypominam sobie Laty dryblującego albo strzelającego z dystansu.

Łysy, co ty robisz...

Wtedy drużyny nie były tak zdyscyplinowane taktycznie jak obecnie. Piłkarze kurczowo trzymali się swoich pozycji i sektorów boiska. Lato miał dużo miejsca i wykorzystywał swoje atuty.

– Z nim więcej problemów mieli nasi boczni obrońcy – zauważa Kozłowski.

Z Grzegorzem Lato łączy się śmieszna anegdota. Kibice Pogoni byli na niego wściekli, widząc, jak nie radzą z nim sobie szczecińscy obrońcy. Na poczekaniu wymyślili przyśpiewkę, którą intonowali za każdym razem, gdy piłkarz miał kontakt z piłką. Brzmiała ona następująco: „Łysy, łysy, co ty robisz, na perukę nie zarobisz”.

W latach 1972-75 trenerem Pogoni był Edmund Zientara. To była postać niezwykle barwna. To on nauczył wielu piłkarzy Pogoni gry na poziomie wcześniej niedostrzegalnym.

– Za kadencji Zientary nauczyliśmy się najwięcej – wspomina Henryk Wawrowski. – Dziś mówi się o grze w trójkątach, podwajaniu, a my już wtedy pod okiem Zientary to ćwiczyliśmy.

Skok jakościowy

Pogoń w latach 1972-75 dokonała wielkiego skoku jakościowego. Drużyna nie zajmowała miejsc gwarantujących grę w europejskich pucharach, ale radowała swoją postawą szczecińskich kibiców.

– Graliśmy zdecydowanie lepiej, niż wskazywały na to miejsca w tabeli – przypomina Wawrowski. – Zauważali to kibice, którzy coraz tłumniej przychodzili na stadion.

Zientara po trzech latach pracy odszedł właśnie do Stali Mielec z zadaniem zbudowania drużyny nie tylko dominującej w polskiej ekstraklasie, ale też rywalizującej na europejskiej arenie.

– Chciał, żebym razem z nim poszedł do Stali – wspomina Wawrowski. – Byłem już wtedy podstawowym reprezentantem kraju, to właśnie Zientara przekwalifikował mnie z pomocnika na bocznego obrońcę, lubiłem z nim pracować, ale z różnych względów pozostałem w Szczecinie.

Ćwierćfinał Pucharu UEFA

Wawrowskiego w ten sposób ominęły sukcesy, jakich mógł doświadczyć, grając w Stali. Pod wodzą trenera Zientary zespół ponownie został mistrzem Polski, a w Pucharze UEFA dotarł aż do ćwierćfinału, w którym miał się mierzyć ze słynnym wówczas Hamburger SV.

– To chyba wtedy zdecydowano w Mielcu podwyższyć trybuny – przypomina Zbigniew Kozłowski. – Stadion Stali w latach 70. był jednym z najnowocześniejszych w kraju.

Na rewanżowym meczu z Niemcami zanotowano rekord frekwencji. Mecz oglądało ponad 40 tys. widzów. Co ciekawe, spotkanie rozgrywano w środę – w środku tygodnia około godziny 14, stadion nie miał bowiem sztucznego oświetlenia. Mimo tych przeciwności trybuny już od wczesnych godzin rannych zapełniały się. Stal przegrała 0:2 (w Hamburgu był remis 1:1), a trzy dni później gościła na tym stadionie portowców.

– Na nasz mecz tak dużo kibiców już nie przyszło – wspomina Kozłowski. – Cała Polska skazywała nas wówczas na klęskę, my też w podświadomości czuliśmy, że gramy z zespołem europejskiej klasy.

Po pucharach czas na Pogoń

Stal wtedy była w stanie rywalizować z każdym europejskim klubem. Pogoń przegrała mecz 0:2, a gospodarze nie wysilali się specjalnie. W roku 1976 Stal nie tylko wywalczyła mistrzostwo Polski, ale dotarła również do finału Pucharu Polski.

Jesienią w roku 1976 portowcy podejmowali Stal w czwartej kolejce spotkań. Mielczanie przygotowywali się do meczu I rundy Pucharu Mistrzów ze słynnym Realem Madryt z takimi piłkarzami w składzie, jak: Camacho, del Bosque, Breitner czy Santillana.

Latem pozyskali z Górnika Zabrze kolejnego gwiazdora – Andrzeja Szarmacha. Miał on zastąpić na środku ataku Domarskiego, który wyjechał do Francji. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że Szarmach jest graczem o wiele bardziej wartościowym. Ligowy sezon rozpoczął on w glorii króla strzelców turnieju olimpijskiego w Montrealu, w którym zdobył 6 goli.

– Szarmach był oczywiście piłkarzem znakomitym, i nikt tego nie neguje – ocenia Kozłowski. – Ja jednak wolałem grać przeciwko niemu niż Domarskiemu. Szarmach miał charakterystyczny styl gry. Łatwo go jednak było rozszyfrować. Robił zamach i łamał akcję do środka. Ci, którzy o tym nie wiedzieli, nabierali się.

Przerwana passa porażek

Pogoń zremisowała ze Stalą 0:0, nie wykorzystując szansy, że mistrzowie Polski nie byli jeszcze w najwyższej formie.

– Pierwsze dwa mecze Stal przegrała, ale z nami udało jej się zremisować – wspomina Kozłowski. – Przerwaliśmy passę czterech z rzędu porażek z tą drużyną u siebie, ale czuliśmy niedosyt. Zabrakło odwagi.

Stal dwa tygodnie po tym meczu przegrała u siebie z Realem 1:2, a w rewanżu 0:1. W tym drugim meczu znakomitej szansy na zdobycie gola nie wykorzystał Rześny.

– Nie przestraszyliśmy się renomowanego rywala – opowiada Rześny. – Szkoda, że nie zagraliśmy odważniej, bo mogliśmy uzyskać lepszy wynik.

Stal miała wtedy jeszcze innych znakomitych piłkarzy, którzy nie osiągali takich sukcesów międzynarodowych jak ich reprezentacyjni koledzy, ale też zasługiwali na uznanie.

– Taki Hnatio palił 40 papierosów dziennie, a mimo to biegał po boisku i praktycznie nie zatrzymywał się – przypomina Kozłowski.

Hnatio w roku 1975 uznany został za odkrycie piłkarskie w Polsce. Grał z Kozłowskim w reprezentacji młodzieżowej.

– Znałem się jeszcze z Ryszardem Perem, z którym w młodzieżówce tworzyliśmy blok obronny – przypomina Kozłowski. ©℗

Wojciech PARADA

REKLAMA
REKLAMA

Komentarze

gość
2019-10-29 05:45:47
Teoretycznie to powinni pojechać do Mielca i przez 90minut pyknąć kilka bramek,temat awansu powinien być już zamknięty do 20-tej minuty pierwszej połowy!A praktycznie to wszystko jest możliwe,mogą dostać łomot tak jak dostali od Rakowa!
guciu
2019-10-28 20:15:24
Z Stalówką 30 pażdziernika bój w Podkarpackim Rzeszów do upadłego do boju po zwycięstwo nie poddać się drużynie Lolka Grzegorz Lato . Walka do końca może w Telewizji Publicznej .
jezuuu
2019-10-28 16:46:09
dajcie juz spokoj z ta pogonia. wrocmy do tematu jak wreszcie cos osiagna bo juz wymiotowac mi sie chce na te na sile tworzona historie klubu ktory jej nie ma i jak widzimy nie chce jej miec

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA